Biura tłumaczeń – liczy się tylko zysk?


Do takiego wniosku można dojść, analizując co, jak, na kiedy i za ile chcą zlecać BT-masówki. Ostatnio otrzymałam propozycję tłumaczenia technicznego (maszyny) – uprzejmie odmówiłam, brak terminów i nie moja specjalizacja, przy okazji podając namiar na kogoś, kto się w tej parze i w tej tematyce sprawdza. W „podziękowaniu” przyszła zgryźliwość, żebym nie przesadzała, bo każdy tekst jest specjalistyczny, a listów do babć nie tłumaczą. I pojawia się pierwsze pytanie – czy BT nie zauważają, że na rynku obowiązują ich podstawowe zasady biznesowe, czyli: nie warto robić sobie bezsensowną złośliwością wrogów w małym, dobrze znającym się środowisku niszowego języka? A może właśnie punkt ciężkości przesunął się całkowicie w drugą stronę – zwykły, „nieyntelygencki” biznes, więc słoma wychodzi z butów, bo liczy się zysk i utrzymanie przy sobie klienta, a już nie warto dbać o dobrego tłumacza?

Przy okazji BT uznają, że warto równać stawki do poziomu „za darmo, ale za to na jutro”, zlecać tłumaczenia specjalistyczne laikom, dzielić tekst (i nie ujednolicać tłumaczeń), oszczędzać na redaktorach i korektorach, porzucać sprawdzonych specjalistów na rzecz ultratanich studentów i praktykantów, nie wypłacać należnych honorariów i kasować za to wszystko prowizję. A przecież odwieczna pula wyboru ma zastosowanie  także do tłumaczeń – jak do każdej innej usługi: