Walka o tytuły filmów


Co prawda to temat ograny do znudzenia, ale warto go odgrzebać raz jeszcze ze względu na argumenty dystrybutora, wnioski krytyków i kontrargumenty widzów, jakie pojawiły się w związku z oczekiwaniem na wejście do kin najnowszego Star Treka:

Przeciętny widz kinowy lubi, jak mu się rymuje i jak mu się kojarzy – komentuje Kamil Śmiałkowski, znawca popkultury i krytyk filmowy. Dlatego dystrybutorzy starają się albo układać tytuły rymowane, albo nawiązywać do filmu, który już był pokazywany. – I wychodzą rymowane potworki – stwierdza Śmiałkowski.

– Internauci nie orientują się, jak wyglądają procedury nadawania tytułów – tłumaczy portalowi Gazeta.pl Urszula Malska, prezes polskiego oddziału UIP. Zaznacza, że to producent ma całkowitą wyłączność na tytuł, który ustala. – My ich nie proponujemy – wyjaśnia i dodaje, że tłumaczeniami tytułów na polski zawsze zajmują się profesjonaliści. – Zapewniam pana, że robią to ludzie po anglistyce i lingwistyce stosowanej – przekonuje. (..) Dystrybutorka tłumaczy, że sama procedura tłumaczeniowa jest niezwykle skomplikowana, a opinie z sieci są przeważnie krzywdzące. – Zdarza się po prostu, że znajomość języka, nie obrażając żadnego z internautów, jest za mała, żeby taką decyzję ocenić – twierdzi.

Co ciekawe, inne angliści i językoznawcy zgrzytają zębami nad wieloma tytułami, zatem wydaje się, że argument prezeski UIP jest mocno naciągany – w końcu angielski to łacina naszych czasów i jego znajomość nie jest wyłącznie domeną dystrybutora i danego tłumacza…

Zasłanianie się producentem jest klasycznym numerem dystrybutora – komentuje całe zamieszanie Śmiałkowski. I zastanawia się, kto faktycznie mówi po polsku wśród producentów w Stanach, żeby móc tytuł właściwie ocenić. – Polski dystrybutor powinien w tym momencie wiedzieć komu i za co płaci, bo na pewno ci specjaliści robią bardzo złą robotę – mówi o tłumaczach.

.

.

Komentarzem do tej dyskusji i potwierdzeniem nieprawdziwości stwierdzenia, że winowajcą jest tłumacz, niech będzie kilka wypowiedzi z forum tłumaczy na Goldenline:

  • Kiedyś nie podobała mi się propozycja tytułu jednej z książek, które tłumaczyłam. Zasygnalizowałam to wydawnictwu. Wydawnictwo wzięło pod uwagę moje sugestie, ale ostatecznie zdecydowało się pozostać przy swojej propozycji. Decyduje wydawca/dystrybutor.
  • Gdy zaś tłumaczę dla telewizji bywa, że proszona jestem o brain storm i kilka propozycji tytułów. Ale to nie ja ostatecznie wybieram tytuł.  Być może jest to jakieś naruszenie ustawy o prawie autorskim, bowiem tłumaczenie filmu jest dziełem i jako takie podlega nadzorowi autorskiemu twórcy, ale weź się tu człowieku kop z koniem. Tłumacze audiowizualni mają na głowie chyba większe problemy niż te dziwne, śmieszne i nietrafione tytuły. Zbyt często w ogóle wycinają nasze nazwiska, adiustatorzy bez konsultacji zmieniają nam teksty, technicy bez naszej zgody zmieniają voice over na napisy i odwrotnie.
  • Tłumacz audiowizualny owszem ma coś do powiedzenia w kwestii przekładu samego filmu, natomiast wymyślaniem tytułu filmu (zwłaszcza do kin i na DVD) zajmują się najczęściej ludzie od „pijaru” – to oni wymyślają chwytliwe hasła na plakaty i – co ciekawe – to często oni, a nie tłumacz przygotowują polskie wersje trailerów (nie mówimy o dubbingu, bo to osobna działka). Jeżeli tłumacz zna polski tytuł, może do niego nawiązać w przekładzie. Jeśli nie – kiszka.
    W telewizji zaś sprawa wygląda tak: „pani Aniu, niech pani zerknie na ten niemiecki film/serial i podrzuci z 5-10, a najlepiej 20 propozycji tytułów, a my sobie któryś wybierzemy.” „Pani Ewo, to nie jest niemiecki film tylko islandzki…” „No ale jest do niego angielska lista dialogowa, to pani przetłumaczy?” Czasem wysyłam 20 propozycji tytułów, a oni wymyślają 21. :)
  • Zdarzyło mi się np. robić serię programów typu reality o tragicznym tytule – bo taki został narzucony (był bezsensowny z punktu widzenia języka polskiego). Co mogę zrobić? Nic. Taka praca.